Jest jednym z najbardziej hot polskich nazwisk związanych z filmem. Swoje życie dzieli między Polskę i gorące Los Angeles, miasto marzeń i gwiazdorskich konstelacji. Z Alicją Bachledą-Curuś rozmawia Rafał Stanowski
Jakie kino jest dla Ciebie hot?
Mam dwa kierunki, którymi lubię podążać. Pierwszy to rozrywka, oderwanie się od rzeczywistości. Gdy myślę o nim, wracam do czasów dzieciństwa, do lat 80. i 90. Chętnie oglądam takie filmy, jak „The Goonies” czy „Powrót do przyszłości” – często wspólnie z moim synkiem. Wiele z tych filmów wpłynęło na moje postrzeganie świata, pomogło ukształtować moje dziecięce marzenia. Ostatnio znów obejrzałam „Niekończącą się opowieść” i zrozumiałam, skąd wzięła się we mnie ta chęć poznawania i przełamywania barier. I wiara w przeznaczenie.
A kino bardziej dorosłe? Traktujesz je jako rozrywkę czy formę refleksji?
Uwielbiam oglądać kino niezależne, autorskie. Jestem fanką filmów Larsa von Triera, oglądałem też z zainteresowaniem inne produkcje zrealizowane według manifestu Dogma. To jest kino, które mówi do widza, pokazuje mu drogowskazy, a od nas samych zależy, czy i jak je odczytamy.
To znaczy, że marzysz, by zagrać u von Triera?
Nie wiem…
Duńczyk znany jest z tego, że lubi manipulować aktorami.
To jest twórca demiurgowski, który balansuje na skraju dobra i zła, kreacji i destrukcji, stara się nieustannie przekraczać granice. Często zbliża się do niebezpiecznej sfery śmierci. Czuję się wystarczająco silna, by nie dać się zmanipulować. Ale z drugiej strony wiem, że musiałabym podążyć w rejony bardzo niebezpieczne.
Gdzie leży Twoja granica między kreacją a destrukcją? Czy jej linia zmieniła się po urodzeniu dziecka?
Odkąd pojawia się w życiu ktoś, dla kogo jesteśmy najważniejszą osobą, dla kogo tak naprawdę żyjemy, nasze istnienie przybiera inny wymiar. Poczułam to bardzo namacalnie, w moje życie wkradł się pewien rodzaj strachu – przed śmiercią, przed opuszczeniem drugiej osoby w potrzebie. O ile w przeszłości mogłam się zgodzić dla sztuki na wiele rzeczy ryzykownych, teraz już tego nie zrobię. Pamiętam, gdy na planie „Ondine” Neila Jordana musiałam spędzać tygodnie w bardzo zimnej wodzie, zdjęcia odbywały się pod koniec października, temperatura spadała w okolice zera. Moja dublerka odmówiła wejścia do morza, chroniły ją przepisy związku zawodowego, dlatego musiałam się tego podjąć, nie było wyjścia. Teraz pewnie bym tego nie zrobiła.
Tak sobie myślę, że samo życie aktora jest hot, ale nie w sensie celebryckim, lecz balansowania na granicy tego, co można, a czego nie powinno się pokazać na ekranie.
Moje życie wcześniej było bardziej nieograniczone. Teraz jest inaczej, o ile wcześniej nie nazywałam aktorstwa pracą, dziś myślę o nim coraz częściej w ten sposób. Pytasz, co się zmieniło – teraz chętniej gram w filmach, które mają pozytywny wydźwięk, niosą dobry przekaz. Z drugiej strony, najciekawsze bywają te role, które są nieoczywiste, stanowią wyzwanie, balansują na granicy.
Taką balansującą postać zagrałaś niedawno w filmie „Pibull – niebezpieczne dziewczyny” Patryka Vegi. Wcieliłaś się w rolę morderczyni. Przyjęłaś tę propozycję bez wahania?
Od dawna chciałam zagrać taką postać. Zaufałam Patrykowi, że ten film będzie autentyczny i mocny, gdyż reżyser doskonale porusza się w tematyce realiów gangsterskich i policyjnych.
Patryk Vega opowiadał, że aktorzy spotykali się z pierwowzorami swoich postaci. Widziałaś się z kobietą, która zabiła?
Tak. Spodziewałam się, że to będzie ktoś bardzo ode mnie inny, z kim mogę nie znaleźć wspólnego języka. Tymczasem przyszła osoba niezwykle delikatna, z wrażliwością, i z dużym spokojem opowiedziała swoją historię. Okazało się, że mimo różnic znalazłyśmy nić porozumienia. W jej spojrzeniu widziałam prawdę, moc, ból, to było ciekawe przeżycie.
Poszukując autentycznego, surowego doświadczenia, trafiłam do najbardziej zapyziałej, stojącej na uboczu Los Angeles siłowni. Tak mi się przynajmniej wydawało.
„Pitbull” to kawałek mocnego, można by powiedzieć męskiego kina. Co czułaś po zakończeniu zdjęć? Czy musiałaś wyrzucić te wszystkie skrajne emocje?
Ten świat jest ode mnie daleki, dlatego nie miałam kłopotu, by go opuścić. Ciekawie jednak było w niego wejść. Aby poobcować z agresją, zapisałam się na trening sztuk walki. Poszukując autentycznego, surowego doświadczenia, trafiłam do najbardziej zapyziałej, stojącej na uboczu Los Angeles siłowni. Tak mi się przynajmniej wydawało. Na miejscu okazało się jednak, że na ten sam pomysł wpadła większość lokalnych aktorów, chcących pozostać anonimowymi.
Sztuki walki krążą wokół Ciebie. To prawda, że Twój syn Henio trenuje karate?
Tak, traktuję karate jako lekcję dyscypliny, która wyrównuje przepaść między amerykańskim i polskim wychowaniem. W Stanach wszędzie panuje luz, zarówno w szkole, jak i w relacjach rodzinnych – to coś, czego nie ma u nas. Staram się, aby mój syn znał te dwa światy i umiał je połączyć. By potrafił brać z nich to, co najlepsze, nie zapominając o swoich korzeniach.
Wróćmy do korzeni naszej rozmowy, czyli filmu. Czekamy na polską premierę głośnego, irańsko-amerykańskiego „Polaris” Soudabeh Moradian, gdzie zagrałaś główną rolę, otrzymując liczne nagrody i nominacje, m.in. na California Women’s Film Festival. W filmie mówisz po persku!
Nauczyłam się mówić po persku. Moja bohaterka pochodzi z Iranu, fabuła filmu zawieszona jest pomiędzy Stanami, Irakiem i Iranem. To było niezwykle ciekawe doświadczenie, obcować z tak odmienną kulturą. Nawet podejście do reżyserii czy aktorstwa było inne.
Soudabeh Moradian kręciła wcześniej cenione filmy dokumentalne. Czy praca nad „Polaris” – jej debiutem fabularnym, też przypominała realizację dokumentu? Irańscy twórcy często pracują w ten sposób, by przypomnieć wielkiego Abbasa Kiarostamiego, który realizował filmy nie pisząc scenariusza.
Styl kręcenia był niezwykle naturalistyczny, paradokumentalny. Akcja rozgrywa się w jednym domu z wyjątkiem podróży do Iranu i kilku dni w Seattle. To film kameralny, skoncentrowany na bohaterach oraz ich przeżyciach.
Takie kino aktor przeżywa mocniej niż duże produkcje, jak „Pitbull”, „Pan Tadeusz” czy „Bitwa pod Wiedniem”?
Skala projektu nie powinna mieć wpływu na samą pracę. Ograniczenie, którym była realizacja w jednym wnętrzu, zapewniało nam duży komfort. Pomagało w koncentracji, nie wychodziliśmy z postaci. Czasem trudniej odnaleźć się na dużym planie, gdzie pojawia się wiele rozpraszaczy.
Ed Skrein, z którym rozmawiałem niedawno dla „Lounge”, opowiadał że lubi grać w kinie niezależnym, ale potem występuje w dużej produkcji, by zresetować się mentalnie. A jak Ty postępujesz przy wyborze ról?
Nie chcę się rozleniwiać, szukam wyzwań. Grając tylko w dużych produkcjach, szczególnie w Stanach, można poddać się pewnemu zblazowaniu. Wygody na planie czasem przeszkadzają zamiast pomagać. Najlepiej, jeśli potrafisz przeskakiwać z jednego typu kina do drugiego i czujesz przy tym komfort. Bardzo lubię niewielkie plany, gdzie skupiam się przede wszystkim na emocjach. Od dziecka jestem jednak zafascynowana magią wielkiego kina, gdy na planie pracują setki osób. Czuję wtedy dziecięcy zachwyt, że mogę być tego częścią.
Roman Polański, zapytany kiedyś, co najbardziej lubi w kinie, odpowiedział, że niezwykle cieszy go sama realizacja, ustawianie elementów na planie.
Reżyser posiada niezwykłą moc sprawczą. Natomiast ja, aktorka, mam nieco inną rolę, oddaję część swojej woli komuś innemu. Lubię być zaskakiwana, docierać do punktu, którego się nie spodziewałam. Coraz bardziej kusi mnie jednak, aby być odpowiedzialnym za coś więcej, niż tylko mój aktorski puzzelek. Z drugiej strony im mocniej partycypujesz w procesie produkcyjnym, tym słabiej odbierasz potem film, oglądając go w kinie. Chcę kontrolować, ale pragnę być zaskakiwana. Paradoks.
W ubiegłym roku zmarł Andrzej Wajda, który jest ważnym punktem na Twojej mapie, od występu w „Panu Tadeuszu” zaczęła się Twoja duża popularność.
Od dziecka występowałam w filmie i teatrze, spotkanie z Panem Andrzejem było dla mnie absolutnym wynagrodzeniem wielu trudów, które wcześniej podjęłam. Pamiętam, że zaproszona na herbatę do Pana Andrzeja, powiedziałam o swoim marzeniu, by podjąć naukę w nowojorskiej szkole teatralnej, ale nie wiem, czy to jest właściwa droga. Usłyszałam, że tak – dostałam od niego zielone światło.
Studiowałaś potem w słynnej uczelni Lee Strasberga w Nowym Jorku. Czy sposób myślenia o aktorstwie, którego tam uczą jest inny od tego, co mamy w Polsce?
U Lee Strasberga uczą przede wszystkim, że aktorstwo jest jedno, niezależnie od tego, czy mamy do czyniania z filmem czy teatrem, odmienne są tylko środki, którymi się posługujemy. Poznałam tam również wiele zaskakujących wskazówek, na przykład… jak ubierać się na casting. Z Polski pamiętałam, że trzeba było przyjść ubranym jak najbardziej naturalnie, bez makijażu. Być jak tabula rasa. W Stanach jest odwrotnie, oczekuje się od aktora maksymalnego zbliżenia do postaci kostiumem, charakteryzacją. Nie umiem niestety wyzbyć się uczucia zażenowania, towarzyszącego mi podczas castingu. Zawsze szukam złotego środka między tym, czego ode mnie oczekują, a własnym poczuciem komfortu.
Rozmawiamy o przekraczaniu granic. Zastanawiam się, gdzie stawiasz sobie granicę między grą a życiem. Wielu aktorów zatracało się w tym zawodzie, nierzadko z tragicznym finałem. Pamiętamy choćby śmierć Heatha Ledgera.
Nie zawsze role niszczą aktora. Czasem rzeczywistość stanowi prawdziwe wyzwanie, gdyż z aktorstwem nierozerwalnie wiąże się wrażliwość. Bardzo szanuję aktorów, którzy potrafią się zanurzyć w postać, a potem w sekundzie z niej wychodzą.
To jest możliwe?
Tu kryje się największe wyzwanie w aktorstwie. Umiejętność przełączania się do normalnego życia, wracania do codzienności, do rodziny. Z drugiej strony, z egoistycznego punktu widzenia, o wiele przyjemniej jest zanurzyć się w fikcyjny charakter i móc z niego nie wychodzić na czas trwania projektu.
Aktorstwo to przecież gra, którą podejmujesz z samą sobą, to stawanie się kimś, kim nie może chcielibyśmy zostać, kimś kto budzi w nas strach.
W chwili, gdy łączysz się z fikcyjnym charakterem, tworzy się coś prawdziwego. Ale to nie są twoje emocje, one należą do bohatera. Mój płacz jest inny niż płacz mojej postaci. Aktorstwo to forma transu. Inni potrzebują wspomagaczy, by oderwać się od rzeczywistości, ja wchodzę w rolę i w ten sposób uciekam.
A nie miałaś kiedyś pokusy, o czym w pewnym sensie opowiadał film „Birdman” – by nie wychodzić z jakieś roli?
Nie, ale też dobieram sobie bohaterki kompletnie różne ode mnie. Teraz jestem matką, więc muszę wracać do siebie, mam syna, który posiada niezwykły filtr prawdy i fikcji, nie pozwala mi na eksperymenty. Takie problemy mogą mieć ludzie słabi i osamotnieni, jak tytułowy Birdman – a ja taka nie jestem.
Trzymasz się mocno ziemi?
Tak zostałam wychowana, poza tym lubię prawdę. Nikogo nigdy nie udaję. Udawanie na co dzień bardzo mnie zresztą irytuje. Widziałam niedawno po raz kolejny film „Mój tydzień z Marilyn” i zastanawiałam się nad tym, dlaczego ludzi tak fascynują tragiczne biografie – one zostają w naszej pamięci, stają się ikonami. Tony Bennett powiedział o Amy Winehouse, że była zbyt młoda, by przeżyć. Jak przetrwać ten czas, kiedy jest się młodym i sławnym, ale jeszcze słabym? Jak nie stać się ofiarą oczekiwań? Jest tyle przypadków, gdy wielkie talenty w pewnym momencie zostawały same i nie umiały podołać sytuacji. Amy Winehouse, Jeff Buckley, River Phoenix… Niestety ta lista jest bardzo długa.
To dylemat bycia hot – osobą, której światło pali się dwukrotnie jaśniej niż pozostałych. Wydaje mi się, że dobrze radzisz sobie z medialną burzą wokół Ciebie, że masz do niej zdrowy dystans.
Uciekam od nadmiernego zainteresowania, przejawem tego był również mój wyjazd do Stanów. Staram się zawieszać wysoko poprzeczkę. W wieku siedemnastu, osiemnastu lat czułam, że chcę zmierzyć się z marzeniami, że chcę być nowa i podążać za własnym wyobrażeniem tego, co jest dobre, a nie patrzeć na to, czego oczekują inni. Ważny był też dla mnie spokój i przestrzeń – by wiedzieć, kim jestem. Myślę, że to nadal mną kieruje.
Czytasz to wszystko, co piszą o Tobie?
Staram się tego nie robić. Nie chciałabym być jak plastelina, którą można dowolnie ulepić. To nie działa dobrze na nas samych, przestajemy być sobą, nie potrafiłabym tak funkcjonować. Od dziecka irytowały mnie fałsz i niesprawiedliwość. Oczywiście, pragnę, aby ludzie wokół doceniali moje starania, ale z drugiej strony mam do siebie dystans. Wiem kim jestem i wiem, kim chcę być.
Kim?
Najważniejsze to być dobrym człowiekiem. I tyle.
Rozmawiał: Rafał Stanowski