3064 KILOMETRY FILIPIŃSKIEGO CZŁOWIEKA. Joseph to czterdziestopięcioletni hipis, żyjący w jednym z najurokliwszych miejsc na ziemi. Na Filipinach. Ciągle skromnie nazywa siebie „city boyem“, mimo iż dwa lata z życiorysu świadomie spędził jako członek-elekt jednego z rdzennych plemion południowego Palawanu. Plemienia aktywnie polującego, z wodzem, szamanem, bez elektryczności, sklepów i z chatami zbudowanymi z liści palmowca.
Plemienia spoza krawędzi kolorowych pocztówek i preparowanych pod turystów przedstawień na trasie rzecznego rejsu. Tam Joseph nauczył się wszystkiego, co do przetrwania potrzebne, by przez kolejny rok samotnie mierzyć się dzień w dzień z dżunglą. Jej pięknem i swoim lękiem. Tam wskrzesił w sobie na ponów starego, do cna filipińskiego ducha, czyli lakonicznie ujmując jego sentencję przewodnią: śmiech i dystans to całkiem poważne sprawy w życiu człowieka. Zwłaszcza po trzech malariach.
Ponad siedem tysięcy wysp podzielonych na siedemnaście regionów, ulokowanych na przestrzeni ponad trzystu tysięcy kilometrów kwadratowych i tylko trzydzieści dni na muśnięcie lokalnej kultury – to czynniki, które na pewno nie pomagają w poznawaniu takich osobowości jak Joseph. Ale narodowa otwartość Filipińczyków, w krwi im płynąca i w świadomości wyryta, to moje największe błogosławieństwo.
Zdejmuje ze mnie brzemię podejmowania decyzji, gdzie – mając irracjonalnie niewiele czasu – udać się, by wedle priorytetów zobaczyć najwięcej, przeżyć dogłębnie i usłyszeć najprawdziwszą człowieczą opowieść. Ludzie wokół pojawiali się sami – nagle i bezinteresownie, a zaufanie, które intuicyjnie wręcz i ku własnemu zdziwieniu pokłada się w ich uczciwości i dobrej woli, praktycznie nigdy nie zostaje zawiedzione.
Byli tacy, co mówili dużo, nie zabrakło też i tych, co uparcie milczeli, lecz tak czy siak – zawsze szczerze. Wpuszczali do swoich marzeń, żywotów, i domów. W jednym z nich, w palawańskim dystrykcie Narra, ojciec i mąż, chcąc zaszczepić w najbliższych podstawowe zasady prowadzące do udanego, szczęśliwego życia, użył do tego czarnego flamastra, resztki plastiku z worka od ryżu, sznurka i ściany. Rodzinny siedmiopunktowy szkic kanonu postępowania oświecił i mnie. Skwitował wszystkie niepoukładane dotąd impresje o Filipińczykach w kilku zdaniach.
NEVER HATE
Manila, port przeładunkowy przybyszów spoza granic, leży na północnej wyspie Luzon, największej w kraju. Jak każda inna państwowa stolica, jest czarną owcą wśród plejady innych miast, wyjątkiem od reguły, niejednolitą, rzępolącą (na swój sposób eksperymentalną) muzyką współczesności. Chęć wydostania się z tego zlepka kontrastów jest ludzko oczywista. Obrany kierunek południowy dyktuje pierwszy przystanek – wyspę Mindoro.
Dotarcie do jej wybrzeży (do głośnego punktu przeładunkowego Puerto Galera lub trochę spokojniejszego nieopodal Sabang) zajmuje około pięciu godzin i wymaga trzech środków lokomocji. Ale warto. Łatwo oderwać się od zgiełku na prawie wolnej od ludzi plaży Bulabu, do której dostać się można tylko skuterem lub jeepneyem po prawie dziesięciokilometrowym offroadzie. Albo pod kameralnym wodospadem Talipanan, do którego prowadzą mieszkańcy okolicznej wioski przez gęste lasy równikowe. Tak samo jak na sieci nawodnych mostów i pomostów nad bagiennymi terenami wybrzeża z unikalną florą. Przede wszystkim: słychać ciszę. Przynajmniej między drugą nad ranem a drugą popołudniu.
Barokowy Smak Wilna w Pałacu Paców.
Cichną wreszcie napompowane muzyką nocne kluby z setkami spragnionych „przyzwoitego życia na poziomie“ młodych filipińskich striptizerek i tłumem białych rzadko przystojnych i średnio zamożnych mężczyzn. Grubo po czterdziestce.
Nie wiadomo, jak miała naprawdę na imię, ale w klubie go-go, gdzie wybraliśmy się zgłębić fenomen sponsoringu w samym jego zarodku, przedstawiła się nam jako Jane. Niesamowicie urodziwa, kształtna, proporcjonalna. Z burzą ciemnych gęstych długich włosów. Powabna. Jak i piętnaście innych koleżanek po fachu, które nie przyszły tu odstawić tanecznego majstersztyku gibkich ciał, a jedynie pokręcić się bez finezji wokół metalowej rury i puścić kilka oczek do pijanych Amerykanów, Anglików, Australijczyków z końca sali. Nieodparte wrażenie prezentacji towaru jak na targach rasowych psów drugiej kategorii, bo tańszych. Jeśli nie utrafi dziś „sponsora“ na noc, może wyjdzie na swoje z samych napiwków.
Jane różniła się czymś od swoich współpracowniczek. Nie prężyła się na sto procent i nie spieszyła na podest, mimo iż była fizycznym ideałem kobiecego seksapilu. Niemożliwe, by wróciła dziś sama do domu. Po dłuższej wymianie spojrzeń, nie dało się ukryć smutku bijącego z ogromnych brązowych oczu. Odczucie potęgowane wielokrotnie brakiem nawet scenicznej wersji uśmiechu. Żal w czystej postaci. Zaprosiliśmy ją do stolika, z baru bacznie czuwała nad konwersacją „mamuśka“.
Wiedziała, że wypije przy nas tyle, ile chce, ale nocnymi igraszkami to się nie skończy. Zostając z nami, by opowiedzieć coś o sobie, straciła tego dnia trzy tysiące peso, czyli w przeliczeniu około dwieście pięćdziesiąt złotych. W zasadzie osiemdziesiąt, bo z całej sumy widzi jedynie trzydzieści procent. Ku naszemu zdziwieniu, ta poważna z wyglądu kobieta miała dziewiętnaście lat, piątkę rodzeństwa i przybyła tu z Manili.
Żyła z innymi koleżankami po fachu piętnaście kilometrów dalej, w jeszcze większej wsi, ale nie narzekała, bo tu „przynajmniej ma za co żyć” i może „wesprzeć rodzinę“. Na pewno chciałaby się zakochać w kimś, kto jej za to nie płaci. Na pewno chciałaby uciec w romantyczne miejsce skuterem ze swoim przyszłym mężem. Na pewno myślała o trzymaniu za rękę, czułości i niewymuszonym seksie, jak każda młoda dziewczyna.
Filipińska kobieta – z natury swojej wyposażona w niepoprawny romantyzm i głód miłości. Gdzieś pomiędzy zdaniami, płynnie acz cichutko wplecione, usłyszałam zdanie: „czasem nie ma się wyboru“.
Chciałam zostać z nią w kontakcie, dałam wizytówkę z numerem telefonu, którego nigdy nie użyje i z mailem, na który może mogłaby napisać.
– Szybko, schowaj to… – przeraziła się
– Ale dlaczego?
– Nie możemy. Patrzą. Napisz na chusteczce w toalecie, a potem zostaw odwróconą wierzchem do blatu na naszym stoliku. Może się uda.
Gdy zamykali klub i nim „mamuśka“ szarpnęła ją za rękę do wyjścia, zdążyłam jej na szybko szepnąć do ucha: „jeśli nie masz wyboru, to w tym braku wyboru przynajmniej wybieraj młodszych, przystojnych i miłych“. Zaśmiała się, jak każda Filipinka zasłaniając niepotrzebnie powalający na kolana uśmiech. „I tego też nie rób, Jane. Weź tę rękę z ust. I zawsze stój wyprostowana“.
Zasada numer jeden – nigdy nie nienawidź. Nie potępiaj. Tam jest człowiek.
DON’T WORRY AND ALWAYS SMILE
Jeśli chce się docierać w odległe regiony świata, nie pozostaje nic innego jak tylko kombinowanie, by dostać się tam jak najtaniej. Imperatywne z wnętrza pragnienie doświadczania inności wzmaga też czujność na aletry promocji biletowych.
Niekiedy śmiesznie tanich, choć nie zawsze z miejsca zamieszkania. Rozmowa telefoniczna, Warszawa – czeska Praga, trzydziesty września:
– Cieszę się, że dotarliście cało i macie jeszcze dzień przed długim lotem do wykorzystania. Widziałam alert na stronie MSZ.
– Jaki alert? – zapytałam – Przecież tajfun był ponad dwa miesiące temu, kończy się pora deszczowa… To nielogiczne.
– Żebyś nie jechała w rejon… Poczekaj… Mindanao i Sulu.
– Islamscy separatyści?
– Aha. Dokładnie. Nie jedziesz tam, prawda?
– Tam nie. Niedaleko.
Bohol ma ogromne szczęście być końcową stacją centralnych Visayas – trzeciego głównego dystryktu administracyjnego w kraju i kompleksu wysp przeróżnej wielkości. Wystarczy pokonać Morze Boholskie, by z (w przeważającej większości) katolickiego społeczeństwa trafić na islamski krąg kulturowy.
Już od lat sześćdziesiątych islamscy separatyści i ekstermiści walczą o swoją odrębność – terytorialną i religijną. Prawie dwadzieścia lat temu w drodze kompromisu przyznano im częściową autonomię. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Gdy rząd filipiński popierany jest przez Stany Zjednoczone, pionkami w grze i przetargach stają się turyści. Rząd polski przestrzega przed zapuszczaniem się na południe.
Ikoną Boholu jest małe zwierzątko, którego szeroko otwierające się oczy na youtube’owym video, obiegły świat pod hasłem: lemur. Lecz to nie lemur. To tarsier – ssak, który potrafi wykonać głową obrót o sto osiemdziesiąt stopni i przeskakuje czterdziestokrotnie swoją długość. Bohol to także Czekoladowe Wzgórza – pasmo ponad tysiąca dwustu małych wapiennych wzniesień, wypiętrzonych bardzo blisko siebie, w okresie pory suchej przybierających brązowawy odcień. Kto by tam zajmował się geologią, kiedy legenda wyraźnie mówi i kłócić się nie ma co – to zastygłe łzy wielkoluda Arogo, płaczącego po śmierci ukochanej.
Sanktuarium motyli. Podwodne bogactwo Panglao. I wiele siły wewnętrznej jej mieszkańców, którzy przetrwali trzęsienie ziemi z października 2013 roku. W skali Richtera osiągnęło 7,2. W skali ludzkiej wyobraźni – w ciągu roku takich samych na całym globie występuje średnio piętnaście. Zabiło prawie dwustu ludzi, ponad tysiąc zraniło, wielu pozbawiło dachu nad głową, zniszczyło dziesiątki zabytkowych kościołów, a także porty i lotniska. Rocznicę tego wydarzenia spędziliśmy z Paulem, przyjacielem poznanego dwa dni wcześniej George’a, który w rocznicę tego wydarzenia zgodził się być naszym kierowcą.
Paul obwiózł nas szlakiem zniszczonych kościołów. Z niektórych pozostawały jedynie pojedyncze ściany, gdzieniegdzie zamajaczyły samotne drewniane ławki, fragmenty kapliczek, figur świętych, ołtarzy, portyków, dachówek, dzwonnic.
Ogromna część gruzów została jedynie uprzątnięta na bok. W późniejszej fazie będą stanowić częściowy budulec przy rekonstrukcji świątyń. W oczekiwaniu na powrót do odtworzonych murów kościelnych, wierni zebrali dostępne materiały, by w poligonowych warunkach stworzyć dom modlitwy od podstaw – foliowe płachty wspierane stemplami imitują dach, plastikowe krzesełka turystyczne zastępują ławki, a co ładniejsze zabytkowe stoły z drewna pełnią funkcję tymczasowego ołtarza.
W jednym z kościołów – Santa Monica w miejscowości Alburquerque – amerykański proboszcz wydał fiestę ku chwale przetrwania. W pobliskich arkadach przygotował wyjątkową wystawę artefaktów i innych wiekowych pozostałości sakralnych, podświetlił, wystawił stare zdjęcia budowli, zadbał o oprawę muzyczną. Dość skoczną i energetyczną. Entuzjastki parafialnych aktywności całą noc gotowały potrawy na poczęstunek, na który zostaliśmy zaproszeni.
Dochód z datków przeznaczony na cel oczywisty. To nie zwykła kwesta. To celebracja życia, radość z wyjścia z trudnej sytuacji, wdzięczność względem boga, że ich przed tym uchronił. I ogromna determinacja, by ten czas na ziemi dobrze wykorzystać.
Wracaliśmy autem w milczeniu przez dłuższą chwilę. Zbierałam w całość współczucie dla mieszkańców Boholu i niewyobrażalny podziw dla ich siły i nieposkromionej woli do zaczynania wszystkiego od początku.
Zagaiłam Paula swoją refleksją.
– Cieszę się, że żyję. Wszyscy płakaliśmy. Byliśmy przerażeni. Mieszkańcy zbierali się w większe grupy na placach i przy ruinach kościołów. Dużo się modlili. Ale też dziękowali Bogu, bo mogło być gorzej. A potem ciężko pracowali, by powoli opanować zniszczenia.
– To musiało być straszne przeżycie, Paul. A twoja rodzina?
– Nie mam rodziny. Jestem… Jak to się mówi? Singlem – zaśmiał się delikatnie, niepewnie, kącikiem ust
– Chciałbyś mieć rodzinę?
– Oczywiście. Ale najpierw chciałbym mieć po prostu żonę – wyraźnie posmutniał, próbując nie dać temu znać – A ty masz męża?
– Nie.
– Ale ty masz jeszcze czas. Jesteś bardzo młoda.
– A ty nie masz? – zapytałam
– Mam czterdzieści cztery lata. Trudno stwierdzić.
– Nie martw się, Paul – jedyne, co umiałam mu w tej sytuacji odrzec.
Tym razem jego śmiech był niepowstrzymany i naturalny, nieświadomie odpędziłam jego melancholię.
– Tak mowią Filipińczycy. Nie martw się.
LIVE WITH LOVE
Lapu Lapu (lub też Si Lapulapu) był dość przystojnym mężczyzną. Dobrze zbudowanym, o odważnym spojrzeniu, z długimi do pasa czarnymi włosami, wytatuowanym i obkolczykowanym. Współczesna ikona seksu i ostoja męskości, aż się prosi o ten komplement. Przynajmniej tak prezentują mordercę Ferdynanda Magellana szestnastowieczne ryciny.
Obecnie bohater narodowy, duma historii, co z ogromnym impetem sprzeciwił się hiszpańskiej dominacie wbijając włócznię w twarz agresora, a nożem ćwiartując jego ciało, z którym ostatecznie nie wiadomo co się wydarzyło. Najciekawsze jest to, że nie był etnicznie Filipińczykiem – animista i zuchwały pirat pochodził z Borneo, obecnie terenów Malezji, a na archipelag Visayas przybył w poszukiwaniu bazy i ziemi pod uprawę, prosząc ówczesnego króla o lenno.
Pamiątkę jego krwawego „dzieła życia“ – rekonstrukcję ikonicznego już drewnianego krzyża Magellana – podziwiać można w Cebu, jednym z głównych portów handlowych Filipin, stolicy biedy i wynikającego z niej złodziejstwa, eksportera pereł i muszli, które kupujemy w polskich nadmorskich sklepach z pamiątkami jako bałtyckie.
Ale lepiej odrzucić smuteczki historii i uodpornić się na chcących przetrwać za wszelką cenę nagabywaczy. Bo wizyta w manufakturze instrumentów strunowych na tej samej wysepce, której bronił przed najazdem Europejczyków Lapu Lapu, przypomina czym jest pasja i bezwarunkowa miłość do niej. Setki gatunków gitar, mandolin, wiolonczel i kontrabasów, wykonywanych ręcznie przez fachowców z Alegre Guitar Factory, kuszą nawet najbardziej znanych muzyków na świecie.
W moim ciele wysoka gorączka, piekący ból gardła, gęsty katar, a poza mną czterdziestostopniowy upał i plecak, który zaraz mam nieść dłuższą chwilę. Antybiotyk na wykończeniu i brak symptomów poprawy zaczęły mnie irytować, mimo sopranowego ukulele, które sprawiłam sobie na Mactan. Malaria? Nie lękać się na wyrost – powtarzałam. Chodzę – to najważniejsze. Ubezpieczyciel z opieszałością traktował mój przypadek, doskonale wiedząc, że za trzy godziny mam prom, który zabiera mnie do jeszcze mniej dostępnego miejsca.
Resztki logiki i instynktu samozachowawczego w mojej poważnie osłabionej głowie podpowiadały, że trzeba zignorować wszystko i samej znaleźć pomoc. Nie znalazłam. Pomoc znalazła mnie.
Natychmiast.
– Przepraszam, że się wtrącam, ale słyszałem pani rozmowę z recepcjonistką. Czy pani jest chora? Źle się pani czuję? – około pięćdziesięcioletni mężczyzna w okularach, z doskonałymi angielskim i manierami miał głęboko empatyczną troskę naszkicowaną w źrenicach.
– Tak, czuję się potwornie, a zaraz ruszamy dalej. Antybiotyk nie pomógł, a wręcz doprowadził mój organizm do ruiny. Poszukuję lekarza, który mnie osłucha i przynajmniej zapewni, że to nie malaria i nic nie dostało się do płuc. Jeśli jedno albo drugie – muszę zostać.
– Jesteśmy tu z rodziną na wycieczce, uciekliśmy na weekend z Manili. Moja siostrzenica – szykuje się na górze – jest kardiologiem, pracuje w szpitalu. Zawołam ją. Na pewno się panią zajmie.
Obcy człowiek, gotowy do chwilowego zarzucenia swoich planów, poświęcenia czasu i uwagi angażując w to innych tylko po to, by wesprzeć ledwo stojącą na nogach Polkę. I nie chcąc nic w zamian. Rey wraz Rochelle pomogli mi znaleźć gabinet, w którym pożyczą nam stetoskop i przyspieszyli dostarczenie nowego antybiotyku do apteki nieopodal. Ze wszystkiego, co chciałam im ofiarować, przyjęli tylko uścisk dłoni i internetową znajomość.
– To cudowne doświadczenie… Spotkałam jak dotąd setki przyjaznych Filipińczyków, ale kogoś z tak wielkim sercem, jak twoje, Rey, widzę tu po raz pierwszy – przemawiała przeze mnie wdzięczność zmieszana z niedowierzaniem.
Uśmiechnął się ciągle trzymając moją rękę.
– Jesteś uroczą młodą kobietą. I widać, jak wiele ciepła w sobie nosisz. A to po prostu inny rodzaj miłości. A tego się nie ma. Tym się żyje. Troszcz się o siebie i czekamy na ciebie w Manili.
Rey jest nauczycielem, którego uczniowie traktują z ogromnym szacunkiem, okazując to dumnie internetowymi postami i wspólnymi fotografiami. Na każdej z nich Rey uśmiecha się tak samo szczerze jak przy hotelowym lobby ściskając moją dłoń. Ostatnio, prócz otwarcia własnej firmy konsultacyjnej, zajął się działalnością charytatywną. Może oni tacy naprawdę są, ci Filipińczycy. Jak balon wypełniony od środka słońcem i dobrem. Innym rodzajem miłości.
Antybiotyk od Rochelle zaczyna działać. Zdrowieję.
LIVE SIMPLY AND EXPECT LITTLE
– Jak już dotrzecie do Puerto Princesa, koniecznie odezwij się do „Dżorga z dżungli“. On pokaże Wam ten mniej pocztówkowy Palawan. Tu masz e-mail. Telefonu nie mogę znaleźć. Ale odpisze ci na maila, tylko niekiedy trwa to kilka dni. Nie wszędzie, gdzie przebywa, jest internet.
Josepha o pseudonimie „George from the jungle“ polecił mi jego kolega, którego poznałam w tym samym klubie go-go co Jane, tej samej nocy. Namiary na niego wyskrobał ołówkiem na barowej zachlapanej piwem chusteczce. Schowałam ją do książki, by nigdy z niej nie skorzystać. Rastafarianin zarekomendował tego lokalnego, survivalowego i samozwańczego przewodnika czymś, co do mnie przemówiło: „On nie pojedzie z tobą do El Nido, Coron i paszczy komercji. On zabierze cię na południe, gdzie biały człowiek to zdarzenie o miesięcznej, może kwartalnej częstotliwości. I zwykle przyjeżdża z nim”.
Po trzech tygodniach od tamtego wieczoru to nie my znaleźliśmy Josepha, tylko Joseph znalazł nas. Przypadkiem, na plaży. Tak spędziliśmy wspólnie pięć dni, skacząc z wodospadu, łapiąc stopa, pływając we fluorescencyjnym planktonie nocą, łowiąc ryby nad ranem, śpiąc w budce meteorologicznej na wysepce wielkości jednopokojowego domku, przedzierając się przez bagna, odwiedzając pola ryżowe i myjąc się w rzece. Na sam koniec przypomniałam sobie o chusteczce. Dotarło do mnie. To jest „George from the jungle“.
Pokazałam mu ją w ekscytacji swojego tak idiotycznie prostego odkrycia.
– Łał… Przypadek jeden na milion… – zamyślił się – ale wiesz co? I tak byś mnie nie namierzyła tą chusteczką… Adres e-mail się nie zgadza.
Na trasie odwiedziliśmy dwóch przyjaciół Josepha w dystrykcie Narra. Byliśmy gośćmi ich domów, jedliśmy posiłki wraz z nimi i ich rodzinami, widzieliśmy, jak pracują, jak się bawią, gdy nie ma żon i dzieci, jak niewiele potrzebują. Jeden z nich – bardzo skromny i pracowity – miał plantację ryżu, całkiem spore gospodarstwo, kury, woły, setkę pracowników, jeździł motocyklem z bocznym koszem i wzbudzał uznanie w oczach okolicznych podrygiwaczy. Drugi był bardzo ubogim muzułmaninem z piątką dzieci, mieszkającym z całą zgrają i dobytkiem w trywialnie ciasnej chatce, miał jedną kurę, wędkę, harpun, żonę pracującą w mieście od poniedziałku do piątku i modlitwę o dobry połów.
Siedząc jednego wieczoru wraz ze wszystkimi okolicznymi męskimi przyjaciółmi, przy świeczkach, dżinie i grillowanych rybach, konsumowanych rękoma prosto z palmowego liścia, Joseph tłumaczył mi słowa
Ronalda z filipińskiego dialektu tagalog. Mówił trzeźwo i pewnie.
– Dla mnie najważniejsze jest, aby moja rodzina była zdrowa. By moje dzieci miały co jeść i umiały sobie poradzić w życiu. Dlatego na tę dzisiejszą noc zabrałem ze sobą syna. To będzie jego pierwszy połów. Jest najstarszym z moich dzieci, a dla wszystkich nich autorytetem. Mam nadzieję, że będą się trzymać razem, gdy dorosną.
– A ty co będziesz robił, gdy dorosną, Ronald?
– Jak to co? Mi wiele nie potrzeba. Dalej będę łowił ryby i zbierał muszle. I pewnie od czasu do czasu napiję się z kolegami. Jak dziś tu z wami. Jest miło.
– Jesteś szczęśliwy? – zawsze, gdy zadaję to pytanie, lekko drżę, wiedząc że to nie pierwsze zdania dają mi odpowiedź, tylko reakcja na pytanie, niekontrolowany odruch mimiki i gestów. W półmroku twarz Ronalda rozjaśniała jeszcze bardziej, uśmiechnął się. Ulżyło mi.
– Tak. Może skromnie to życie poukładałem, ale tak. Znalazłem cudowną żonę, spłodziłem piękne i mądre dzieci, sam zbudowałem dom i własnymi rękoma utrzymuję gospodarstwo. A że czasami trudniej? Bywa. Inaczej nie doceniałoby się tych pięknych chwil. Nie oczekuję zbyt wiele, więc wszystko mnie cieszy. Tak. Jestem szczęśliwy. A ty?
GIVE YOUR LIFE TO GOD
– Joseph, jak to jest, gdy masz malarię? – ciekawiło mnie to odkąd powiedział, że przechodził ją trzykrotnie, a na dwieście dwadzieścia milionów zachorowań rocznie prawie dwa miliony na świecie kończą się śmiercią.
– Wszystko płynie. To jak najlepsze dragi na świecie, tyle że wszystko boli: mięśnie, głowa. Czasem nie możesz się ruszyć, tak pioruńsko jesteś obezwładniony. I przy wysokiej gorączce nie odróżniasz dnia od nocy i snu od jawy.
– Miałeś halucynacje?
– A jakże. Przerażające wizje i nie pamiętam, co się ze mną działo, gdy mnie nawiedzały. Przy ostatniej malarii nikt nie może potwierdzić, bo byłem sam w szałasie w środku dżungli. Wiedziałem, że muszę jakoś dostać się do głównej drogi i zgłosić się do szpitala. Ale w takim stanie to prawie niemożliwe. Musisz czekać aż fala gorączki minie, wróci na chwilę świadomość i ruszyć, nim przyjdzie kolejna. To jest dobre w malarii, cykliczność.
– Tak się wydostałeś? – jakbym słuchała opowieści ze scenariusza thrillera.
– Tak. Wierzę w różne duchy, zwłaszcza leśne, Filipiny pełne są takich legend. Niby bajka, ale większość w nie wierzy. Nabierają realnego kształtu, zwłaszcza gdy jesteś sam na sam z dżunglą. Jeden z nich powiedział mi: teraz. I poszedłem. Nie pamiętam nic z tej drogi. Obudziłem się w szpitalu.
– Bałeś się? – „co za durne pytanie!“ pomyślałam, gdy już padło.
– Tak, mimo iż wiedziałem już, z czym to się je. Podobno miałem wielkie szczęście, jedna doba więcej i byłoby po mnie. Myślę, że coś nade mną czuwało. Jakaś siła. Może bóg. A ty wierzysz w boga, Ewa?
Dawno nikt mnie o to nie pytał. Do tego tak znienacka. Ta cisza trwała chwilę, bym mogła dobrze ubrać to w słowa.
– Moją religią jest dobro i życzliwość. Tak, Joseph. To chyba najtrafniejsze porównanie.
– Myślę, że dlatego tu pasujesz.
Lot na Filipiny z przesiadkami trwa około trzydziestu godzin i przy dobrej konfiguracji promocyjnej można go kupić za niewiele więcej niż jedna średnia pensja krajowa. Śmiesznie niedaleko i wyjątkowo tanio jak na tak bogate ze wszech miar doświadczenie.
Autor tekstu i zdjęć:
Ewa M. Pawłowska